czwartek, 28 września 2017

Miriam Szadek to niebezpieczna fanatyczka religijna

Notatkę niniejszą sporządzam będąc pod wpływem porażenia, jakiego doznałem wskutek zetknięcia się z okładką ostatniego nru pisowskiego ,,Do Rzeczy". Gazeta ta zamieściła obelżywą okładkę z Miriam Szadek i podpisem ,,Grożono mi, ale chronią mnie anioły". Nie wiem kto wykreował ją na jakiegoś znawcę Orientu, ale biorąc pod uwagę choćby samą urodę, musiał ten ktoś być prawdziwie na szpakach karmiony. Ta szemrana postać, którą koniecznie główne stacje chcą wypromować na wybitnego znawcę ,,z regionu", buduje usilnie iście kaznodziejski przekaz o swojej misji Kasandry. Nachalność jej i parcie na szkło są zniesmaczające. I wszyscy jej na to pozwalają, udostępniając hojnie czas antenowy, którego przez to brakło dla jakiegokolwiek arabisty.

Z przytoczonego tytułu na okładce, bije fanatyzm religijny, za który powinna odpowiedzieć karnie. Ktoś, kto wierzy w ochronną moc aniołów ma być zapraszany do mediów i przedstawiać tam jakieś przebiegłe hasła swoich mocodawców?! O czym jest wywiad? O ,,potrzebie delegalizacji islamu" i różnych debilnych uzasadnieniach tego nieludzkiego pomysłu. Cała ta Szadek powinna, zamiast udawać znawcę tamtej kultury, wytłumaczyć skąd w tak młodym wieku miała kapitał, dzięki któremu założyła swoje przedsiębiorstwo ,,Shadek Investment" (poprzez nie rozpoczęła działalność charytatywną). Kobieta ta zdradza objawy psychopatyczne i za szerzenie ekstremizmu religijnego w postaci ostentacyjnego naruszania zasady świeckości państwa, powinna trafić do więzienia. Dlaczego tygodnik o zasięgu ogólnokrajowym ma w oczach społeczeństwa próbować legitymizować promowanie postaw spirytystycznych, sekciarskich?

Jakich czasów doczekaliśmy, że w Polsce, w poczytnych głównego nurtu gazetach, padają bez żadnego pudru nawoływania rodem z komentarzy na yt? Każdy kto nad Wisłą postuluje takie pomysły, jest nie tylko skończonym ignorantem, ale i bezczelną świnią. Powiedzieć, że islam należy zdelegalizować, znaczy to napluć na tysiące polskich bohaterów narodowych, którzy pod zielonym sztandarem walczyli przez dekady o niepodległość! O tych dzielnych muślimach i patriotach piszę w jednym z suplementów do przygotowywanego przeze mnie przekładu pewnej zachodniej książki historycznowojskowej sprzed stulecia. Ukaże się ona jeszcze w bieżącym roku.

Już by jej tam za takie szczekanie pan kapitan Wincenty Kruszewski palcetem przez pysk wyciął!

wtorek, 12 września 2017

Zmarł profesor Janusz Durko

Wielcy Polacy odchodzą z tego łez padołu w zastraszającym tempie. Nie oschły jeszcze łzy płaczu po prof. Bogusławie Wolniewiczu, a już los zabrał od nas w zeszłym tygodniu prof. Janusza Durko.

Ten wybitny naukowiec zmarł 6 września w wieku 102 lat. Syn uczestnika rewolucji 1905-1907, był bodaj ostatnim żyjącym uczniem prof. płk. Wacława Tokarza (oczywiście, pomimo to, nikt przez tyle lat nie wpadł na pomysł przeprowadzenia z nim wywiadu nt. swego mistrza). W swych dociekaniach historycznych zgłębiał przede wszystkim dzieje polskiego ruchu robotniczego przełomu XIX i XX w. Pracę magisterską obronił jeszcze przed wojną, a w 1948 r. uzyskał stopień doktora za rozprawę ,,Początku ruchu socjalistycznego w Królestwie Polskim". Od 1945 r. był pracownikiem IPN (w latach 90. wrócono do tej nazwy z okresu stalinowskiego; dziś, biorąc pod uwagę fanatyczny a tępy antykomunizm tej instytucji, traktuję jej oficjalne miano jako żart). Od 1947 do 1951 wykładowca w Akademii Nauk Politycznych. W latach 1951-1954 kierował Archiwum Wydziału Historii Partii przy PZPR, a w okresie późniejszym Zakładem. Historii Partii. Przez 52 lata był dyrektorem Muzeum Historycznego Miasta Stołecznego Warszawy, równolegle od 1972 do 1981 r. stał na czele Centralnego Archiwum PZPR.

Do głównych osiągnięć naukowych Zmarłego należy zredagowanie w 1954 r. ,,Wielkiego Proletariatu" (Warszawa 1954) oraz przygotowanie do druku II, III i IV tomów ,,Pamiętników" Bolesława Limanowskiego. Szczególne znaczenie ma opracowanie zbioru ,,W pracy i w walce. Wspomnienia robotników warszawskich z przełomu XIX i XX wieku" (Warszawa 1970), w której to książce prof. Durko dokonał ogromnego wysiłku zebrania i uporządkowania wspomnień proletariuszy stolicy sprzed 70 lat. Tom ten stanowi doskonały wybór źródeł ukazujących panujący wówczas wyzysk kapitalistyczny, jak i brutalność caratu w duszeniu niższych klas społecznych. Ponadto był autorem szeregu haseł do ,,Słownika biograficznego działaczy polskiego ruchu robotniczego", inicjatywy bardzo potrzebnej, której niestety nie zdążono już dokończyć.

Należał do grona Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.

niedziela, 10 września 2017

Hitler socjalistą, czyli o robieniu pieniędzy przez Zychowicza

Płycizna intelektualna debaty publicystycznej w III RP dowodzi jak marne są umysłowo obecne elity w porównaniu do PRL. Czytam, że jacyś terroryści w Wiedniu zbezcześcili pomnik Sobieskiego, wymalowując napis ,,nazista". Czekam na kolejną dyskusję w rodzaju: czy Leonidas był faszystą? Równie dobrze mógłbym wykazywać, że Lenin to w rzeczywistości nacjonalista, bo przecież chwalił włoskich nacjonalistów i przyrównywał do rosyjskich proletariuszy.

Chcę zwrócić uwagę na jeden istotny niuans, pozostający na marginesie sporu. Otóż kolejny raz mamy sytuację, w której Zychowicz rzuca możliwie najdurniejsze i najbardziej absurdalne hasełko rzekomo po to, by ,,zainicjować dyskusję" (w ten sposób pokazuje jaki jest otwarty), robi nikomu poza nim samym niepotrzebny szum w celu... przecież nie w celu otwarcia jakiejś nowej płaszczyzny dyskusji, bo fora internetowe czy komentarze na yt od kilku lat aż się roją, przy wyświetleniu danego tematu tekstami, że:
A. należało sprzymierzyć się z III Rzeszą;
B. Piłsudski powinien zlikwidować na świecie komunizm;
C. Hitler był lewakiem.
W przypadku C można nawet zastosować parafrazę prawa Godwina.
Wszystkie powyższe punkty to rzecz jasna bajki dla umysłowych gimnazjalistów z syndromem poszukiwacza niewygodnej prawdy w możliwie najprostszej formie. Tak więc Zychowicz walczy z kolejnym ,,pomijanym zagadnieniem", którego ,,kontrowersyjność" sam sobie wymyślił. Tematy są jednak tak dobrane, a książki tak napisane, by mógł po nie sięgnąć statystyczny przedstawiciel rzeczonego środowiska. I oto debata z jakimś tam Semką, jakimś trzecioligowym profesorem z Instytutu Zachodniego (wiemy co to po '89 jest), na którą inni muszą coś odpowiedzieć, kręci się wokół idiotyzmu, jaki rzucił w charakterze darmowej promocji książki ,,Niemcy", omawiany tu grafoman na okładce poczytnej gazety, której jest redaktorem naczelnym. Teraz uzyskujemy sytuację, w której każdy lewicowy intelektualista musi coś odpowiedzieć na tak prymitywnie sformułowany, pretensjonalny zarzut wobec ich poglądów. Pojawia się zamieszanie, w jakim musi nieuchronnie paść argument ,,krytykujesz, ale czy w ogóle czytałeś jego książkę?" i na tym m.in. polega napędzanie tej maszynerii sprzedażowej.

Drażni mnie ta maniera, że takie zagadnienie jest ,,kontrowersyjne" (Semka, mówiąc to, ani się za tym nie opowie, ani nie odetnie się od sojuszników i jeszcze uda mądrego, bo wyważonego w sądzie). Nie, teza, jakoby Hitler był jakimś socjalistą czy lewakiem jest obliczona na zbijanie dołów elektoratu i pieniędzy dla Zychowicza, nie jest kontrowersyjna, tylko skrajnie durna. Tu nie chodzi nawet o ewentualną dyskusję o interwencjonizmie w III Rzeszy jako elemencie jakiegoś tam dziedzictwa po dawniejszej lewicy, tylko o to, że można powiedzieć coś tak głupiego i nieuczciwego, że Hitler był socjalistą. Jak wiemy, jak to w takich razach zwykle bywa, państwo nazistowskie realizowało, tak jak poniekąd faszystowskie we Włoszech, interesy kapitalistyczne i im służyło, co udowodniono. Że pewnie sam Hitler w to nie wierzył, jakie może mieć znaczenie w debacie? To stawianie wszelkiej logiki na głowie, żeby tylko zabawić się w (pseudo)ekspertów. Żeby było jasne, sam się nie czuję żadnym znawcą tematu, sprawy te nawet mnie nie interesują, ale na tyle mam rozumu, by zaprotestować przeciw barbarzyńskiemu zalewowi rozwrzeszczanej ignorancji. Na czele tych bezrozumnych hord stoi Zychowicz. Chodzi o to, by każdy problem maksymalnie spłaszczyć, strywializować i zmanipulować, odwrócić wektory, bo tylko w ten sposób można łatwo i w miarę skutecznie (tłumacz się, że nie jesteś wielbłądem) wyposażyć prawackich wyborców w trudno zatapialne ,,argumenty", jak też w ogóle przyciągnąć uwagę tych troglodytów. Nie ma takiej głupoty, w którą by ludzie nie uwierzyli, pod warunkiem, że się im przedstawi, iż nie jest to pogląd odosobniony. Wytyczne sponsorów są proste: ma królować antyintelektualizm, obojętnie czy w formie obrony praw biednych sarenek przed złymi myśliwymi, czy w twierdzeniu, że ,,Hitler to też socjalista, czyli wasz kuzyn". Co będzie następne: że fuhrer nie wiedział o gazowaniu Żydów?

Nie wklejam tu żadnego zdjęcia gazety z okładką przedstawiającą wodza III Rzeszy, bo się takich rzeczy brzydzę. Zawsze zastanawiało mnie, jak można się interesować taką nudną, bezbarwną i schematyczną postacią, symbolem wręcz kiczu.

sobota, 29 lipca 2017

Nieznany konterfekt Miłkowskiego juniora

Pragnę poinformować, że w sklepie Wanax można jeszcze nabyć nr 3 periodyku historycznowojskowego DRM: http://wanax.pl/index.php?p1716,de-re-militari-czasopismo-milosnikow-wojskowosci-nr-1-2016-3
opublikowałem tam swoją krytyczną recenzję nowej edycji wspomnień Józefa Miłkowskiego z II wojny francusko-dahomejskiej (wydawnictwo JM), łącząc to z nakreśleniem zupełnie zapomnianej sylwetki autora, jednej z najbarwniejszych postaci przełomu XIX i XX w. Przedstawione przeze mnie fakty pojawiają się w historiografii w dużej mierze po raz pierwszy.

W chwili, gdy ukazała się zapowiedź rzeczonego n-ru, jeden z głównych ,,autorytetów" działu recenzyjnego forum Historycy.org, Damian W., publicznie ośmielał się zwracać Wydawcy uwagę, że jego zdaniem należałoby ,,uważać" na współpracę z moją osobą ze względu na mą ,,niesławę" (podobno ma ona mnie wręcz wyprzedzać). W warunkach tam panujących odpowiadanie na jego obrzydliwą jadowitość byłoby działaniem bezsensownym. Tutaj tylko ograniczę się do uwagi, że ów moderator zasłynął z tego, iż podkręcając licznik swoim pozowaniem sztucznego znawstwa w każdym temacie (wygląda to doprawdy żałośnie), będąc autorem paru tysięcy wpisów, ani jednego razu nie wypowiedział własnego zdania w jakimkolwiek temacie. Przyglądając się drukowanemu dorobkowi tego symulanta, któremu nic nigdy przecież nie zrobiłem, dotarłem do rzeczy tak śmiesznej, iż warto ją tu przytoczyć jako odpowiedź na jego chamstwo podszyte ,,dobrymi radami znawcy" – otóż ,,erudyta" Damian W. w swoim, usianym omdlewającym pustosłowiem, artykule o starożytności w jakimś tomie pokonferencyjnym obficie mnożył sobie przypisy licznymi odwołaniami do pozycji poświęconych na przykład... I wojnie światowej.

Znamienne, że Damian W. poleca ,,szczególnie uważać" na współpracę ze mną (o nikim innym tak nie napisał), ale jakoś nie potrafił się odnieść do treści mojego tekstu w tym periodyku; zaraz bowiem mogłoby się wydać, że ,,wieczny łowca książek" literalnie na niczym się nie zna i potrafi jedynie przybierać taktykę ratlerka.

środa, 26 lipca 2017

Bitwa pod Nachodem w ujęciu Marcina Suchackiego

Jakiś czas temu miałem przyjemność otrzymać w prezencie od Marcina Suchackiego, Który to jest z dawana moim serdecznym kolegą, najnowszą książkę, jaką opublikował w bieżącym roku. Pozycja pod tytułem ,,Od Nachodu do Wersalu 1866–1871" to niewielka objętościowo kontynuacja wątków poruszonych w poprzedniej pracy Autora nt. nieznanych kart niemieckich wojen zjednoczeniowych. Obiecałem recenzję, ale wskutek notorycznego braku czasu (i weny!) odłożyłem tę lekturę na później. Wczoraj zdołałem wygospodarować chwilę na przeczytanie jej pierwszego rozdziału, bo nawet nie tej całej, liczącej 70 stron książeczki. Zważywszy, że konstrukcja pracy czyni z niej de facto zbiór opowiadań, jej układ pozwala na wyrywkowe wybieranie rozdziałów bez szkody dla zrozumienia całości, toteż ja zająłem się I rozdziałem poświęconym nieznanym epizodom bitwy Nachodzkiej z 27 czerwca 1866 r. Może to zaskakiwać, bowiem ci którzy mnie znają, wiedzą, że o wojnie siedmiotygodniowej jestem dużo tępszego pojęcia niż na temat późniejszego konfliktu z Francją, tym niemniej pozwala to spojrzeć na zagadnienie z ,,dalszej" perspektywy (w cudzysłowie, gdyż do tytułowego pola bitwy geograficznie nie mam daleko).

Pierwszą uwagę poczynię nt. szaty graficznej. Otóż książka, jak na ramy Infortowej serii Pola Bitew, maluje się w dość szarej i stonowanej kolorystyce, bowiem całość prezentowanej w niej ikonografii jest czarno-biała. Uważam to za błąd, ponieważ jednym z założeń owego cyklu wydawniczego, którego kilkanaście tomików posiadam na półkach, było założenie, że ma być to nasz krajowy odpowiednik Osprey'a. Zamieszczonym reprodukcjom nie da się oczywiście odmówić ujęcia w bardzo wysokiej jakości formacie i rozdzielczości (obecnie coraz rzadsza niestety praktyka polskich wydawców), tym niemniej przydałoby się trochę kolorów (wszak to wiek XIX). Piszę o tym dlatego, że do tej pory z lubością wpatruję się w mapy zdobiące ,,Kampanię letnią na froncie rumuńskim 1917" Andrzeja Dubickiego. Pamiętam jak długo na ukazanie się tego ostatniego zeszytu trzeba było czekać, lecz kiedy się wreszcie pojawił, zrobił na mniej bardzo duże wrażenie. Co do map, są one profesjonalne i przejrzyste, choć brak im pewnego klimatu. Widać tu przede wszystkim robotę komputera, a nie topografa, a i zastosowanie natowskiego systemu prostokątów utwierdza mnie w tej opinii.

Rzeczą, na jaką pierwszą zwróciłem uwagę, jest sugerowanie w książce rzekomej ,,niemieckości" ziem nadreńskich. Wątpliwe, czy przywoływany Luksemburg był krajem niemieckim, skoro jego władczyni rodem ze Zgorzelca, praprawnuczka Kazimierza Wielkiego, legalnie przekazała owo księstwo Burgundii, a zresztą mogło i ono przynależeć przejściowo do Polski, gdyby zrealizowano zamiar ożenienia Jagiełły ze wspomnianą księżną Elżbietą. Region ten został zresztą wyzwolony w czasie wojen rewolucyjnych w latach 90. XVIII w. W tym większym stopniu Alzacja i Lotaryngia nie miały żadnej ,,germańskiej macierzy". Autor bezrefleksyjnie powtórzył tu manipulacje niemieckiej historiografii.

Jak się rzekło, konstrukcyjnie komentowany rozdział tworzy materiał historyczny podany w zbeletryzowanej formie, w której forumowy Stonewall mógł rozwinąć skrzydła i nadać tekstowi kształt zgodny z jego specyficznym temperamentem pisarskim. Tutaj należy się zatrzymać i dodać, co sądzę na temat tego rodzaju maniery stylistycznej, bowiem trudno w takim wypadku mówić o mojej indyferencji. Odczucia mam ambiwalentne: gdybym czytał ten sam utwór w dzieciństwie czy we wczesnej młodości, byłbym jednoznacznie zachwycony. Wiem, bo podobne partie często się zdarzały w tomikach mojej niegdyś ulubionej serii Bitwy–Kampanie–Dowódcy; w ogóle w tych bardziej popularnych pozycjach Wydawnictwa MON w okresie PRL często się pisało właśnie w zbliżonym stylu. Tyle tylko że Autor ,,Od Nachodu do Wersalu" poszedł w tej formie ekspresji o wiele dalej niż np. mistrz narracji historycznowojskowej, zajmujący się także XIX stuleciem, prof. Wiesław Majewski. I tak jak zapalałem się niczym przed wielu laty, gdy czytałem fragmenty o ,,szarych płaszczach skrywających chabrowe uniformy pruskich dragonów" albo też dialog wykładowcy akademii sztabowej z dowódcą liniowym, tak też odczułem przesyt lekturą, kiedy musiałem dowiadywać się z książki niecenzuralnych słów o ,,wsadzaniu bagnetów w dupę" itp., tym bardziej że przecież Suchacki sobie te dialogi wymyślał, a nie cytował ze źródeł. W tym aspekcie, choć – dajmy na to – wzmianka o wcielonym do szeregów górniku z Wieliczki i zarazem uczestniku powstania krakowskiego, jest niezła, to już przepraszam bardzo, ale co kogo obchodzi, że żona brygadiera X pochodziła z Anglii i tańczyła z nim na balu we Wiedniu? Mnie interesuje wojskowość, a nie romanse! Przez takie zabiegi szkodzi się płynności toku narracji, bo w niewielkiej formie literackiej poruszonych zostaje za dużo wątków, i to nierzadko na przestrzeni pojedynczego akapitu, przez co odnosi się wrażenie żonglerki kolejnymi nazwiskami, w której czasem ciężko się zorientować.

Z tym ostatnim problemem wiąże się ściśle znana maniera Autora do wyszukiwania synonimów ,,za wszelką cenę". Sama w sobie taka praktyka powinna zasługiwać na pochwałę, zwłaszcza w dzisiejszych czasach masowego beztalencia naszych historyków i publicystów w tej mierze (vide moja recenzja jednej z książek Zychowicza, zamieszczona na łamach niniejszej witryny), lecz tutaj mamy niepotrzebnie komplikujące potoczystość stosowanie tego ,,par force". O ile by to się tyczyło tylko samego stylu, dałoby się przejść nad tym do porządku dziennego, kiedy jednak Suchacki poświęca (albo wynika to raczej po prostu z niewiedzy w tej mierze), poprawność terminologii wojskowej na ołtarzu imponowania sprawnym piórem, nie sposób nie zaprotestować. Co to bowiem znaczy ,,komendant pułku"? Nie ma i nigdy nie było w polskim języku militarnym takiego dziwolążnego neologizmu składniowego; już lepiej napisać ,,regimentarz". Podobnie nie wiem jaki ma sens używanie słowa ,,patronasz" tylko po to, by w przypisie wyjaśnić, że to to samo, co ,,ładownica" (takoż i słówko o dalekim rodowodzie). Jako że w tym wypadku chodzi o armie niemieckie, należałoby się zastanowić, czy nie lepsze byłoby zastosowanie germańskiej formy wcześniejszej, czyli ,,patrontasz". W książce są i rażące tautologie, jak ,,szarża konna". Kłują również w oczy pełne nazwy regimentów zapisywane niepoprawnie od małej litery.

Na koniec tej części uwag, jeszcze jedno cierpkie spostrzeżenie. Marcin Suchacki bynajmniej nie unika w swych publikacjach odwołań do bieżącej polityki, w tym zwłaszcza swej awersji wobec dzisiejszej Rosji. Jego prawo. W poprzedniej książce, mnożąc własne refleksje związane z podróżą do Włoch na pole bitew pod Custozą, wraz z towarzyszącym Mu Jackiem Widorem, również konserwatystą, a poza tym wybitnym rysownikiem i człowiekiem o imponującej swą rozległością wiedzy historycznej, snuli obaj rozważania na temat zagrożenia ze strony South Stream i o mijanych w Austrii stacjach Łukoila. Nie widzę w tych wzmiankach nic zdrożnego, tyle tylko, iż w omawianym przeze mnie w niniejszym tekście rozdziale, tak eksponujący polskość ,,Stonewall", pisze na stronie 10 bez żadnej potrzeby o... ,,żółtych pagonach".

Kolejny rażący mnie aspekt ,,Od Nachodu do Wersalu" to niepodawanie dat śmierci poszczególnych postaci w podpisach pod przedstawiających je ilustracjami, podczas gdy informacja o roku narodzin zwykle jest zamieszczona. Następna sprawa, do jakiej chciałbym się krytycznie odnieść, są przypisy. Szczerze, niezbyt dobre wrażenie robią na mnie książki, w których każda pojawiająca się, nawet powszechnie znana, a w danej publikacji jedynie wspominana osobistość, ma swój własny przypis. Celują w takiej praktyce zwłaszcza nasi profesorowie Klimecki i Smoliński. Niestety, Marcin Suchacki wpisał się w tę przykrą manierę, opatrując odnośnikami nawet takie kwestie, jak to, że Król Słońce to w rzeczywistości Ludwik XIV, a Fortuna była rzymską boginią losu. Ani trochę nie pomaga to w lekturze, a jeśli już Autor chciał uzyskać większą liczbę przypisów, to zdecydowanie wolałbym, by były to częstsze odwołania źródłowe. Równie dobrze można by ich liczbę bez żadnej szkody ograniczyć o połowę. Część z odnośników skonstruowano zresztą niepoprawnie, ponieważ w przypadku odwołania do ,,Gettysburga" Swobody nie podano daty wydania. Warto przypomnieć, że ta kultowa pozycja doczekała się kilku wydań (ostatnie, najlepsze w wykonaniu Attyki), różniących się dość mocno od siebie. Jak na jeden rozdział, trafiło się też dość sporo literówek, co zdumiewa.

Przechodząc wreszcie do faktografii. Zastanawia mnie jaki zasób wiedzy mógł mieć pruski wykładowca akademii wojskowej na temat przytaczanych w opowiadaniu Autora szczegółów opóźnia przez kawalerię Buforda wojsk konfederackich w trakcie kampanii pensylwańskiej, skoro w ówczesnej niemieckiej teorii wojskowej doświadczenia amerykańskiej wojny secesyjnej były w przeważającej mierze deprecjonowane. Nie neguję rzecz jasna, iż tego rodzaju dialog mógł mieć rzeczywiście miejsce, tyle tylko, że byłbym kontent, gdyby mój kolega raczył poinformować czytelnika na temat historycznej podstawy rekonstrukcji takiego dialogu.

Wszystko co powyżej napisałem, stanowi uwagi człowieka uważającego, że realna wartość recenzji, a także szacunek wobec wysiłku badacza, powinno się oddawać przede wszystkim w formie opisu rzeczywistych wrażeń z lektury i jej krytyki, nie zaś wyuczonych formułek, polecających (albo i nie) dany tytuł i ograniczających się do wyświechtanych zwrotów. Wyrażam przekonanie, iż nawet te pochwalne w odniesieniu do lekkiego stylu, nie usatysfakcjonowałyby dostatecznie Autora w tym sensie, że nie wywołałyby u niego podniecenia adekwatnego wobec niewątpliwego wysiłku, włożonego w stworzenie wartościowej pracy. Nie czując się specjalistą od wojny siedmiotygodniowej, postanowiłem zwrócić swą uwagę na płaszczyznę raczej formy niż treści. Jest to bowiem przecież suma summarum bardzo dobra książka, plastycznie rekonstruująca batalię pod Nachodem. Na uwagę zasługuje przede wszystkim fakt, że Autor, chociaż znana mu jest anglosaska historiografia przedmiotu, ma na tyle silną własną koncepcję pracy i dostateczny ogrom wiedzy, by nie musieć się do niej bez przerwy odnosić. W dzisiejszych raczej nędznych realiach polskiego piśmiennictwa historycznowojskowego stanowi to niezwykle chlubny wyjątek. I w ogóle o wartości rzeczonej książki in plus decyduje przede wszystkim, wzbudzająca szacunek każdego, kto otarł się o pisanie jakiejkolwiek monografii, ogromna erudycja Marcina Suchackiego i Jego dogłębna znajomość najrozmaitszej proweniencji źródeł. I tak, Autor wie co pisano latem 1866 r. na łamach krakowskiego ,,Czasu", analizował niemieckojęzyczne monografie pułkowe i batalionowe, zna sztabowe historie oficjalne ówczesnego konfliktu zbrojnego, przetłumaczone na angielski dzienniki arcyksięcia Fryderyka Wilhelma, nie myli składu narodowościowego poszczególnych oddziałów (czego często, zbyt często nie zauważają dzisiejsze zachodnie gwiazdeczki), a także absolutne szczegóły personaliów nawet szarych szeregowców i podoficerów. I może żywe przypomnienie losów tych ostatnich jest najwyższą wartością recenzowanej pracy.



wtorek, 18 kwietnia 2017

Chrzest Polski

Podczas gdy słyszę obecnie, że władze państwowe i lokalne zaczynają się ,,poważnie przygotowywać" na setną rocznicę odzyskania niepodległości i nie wiem czy się z takiego podejścia śmiać czy płakać (amerykańskie grupy rekonstrukcyjne już wiedzą, co będą robić w 2029 r.), bo skończy się to, jak wszelkie uroczystości narodowe w III RP, kichą, pamięcią powracam do zeszłorocznych ,,hucznych obchodów 1050. rocznicy chrztu". PiS z episkopatem, w przeciwieństwie do PZPR w 1966 r., nie zorganizowały wówczas niczego ciekawego, warto jednak wiedzieć, jak wyglądałyby tamte uroczystości, gdyby wybory prezydenckie wygrał hrabia Bul z Budy Ruskiej. Przytoczmy jego hipotetyczne przemówienie na tę okazję i znaczenie międzynarodowe, jakie nadano by ówczesnemu jubileuszowi:


Szanowny trzeci zastępco ambasadora Niemiec, czcigodny przedstawicielu pionu technicznego ambasady Federacji Rosyjskiej, pani premier, panie i panowie ministrowie, panie i panowie biskupi, przepraszam, panowie biskupi.

Spotykamy się tutaj z powodu ważnej rocznicy, a jaka to rocznica, wszyscy doskonale wiemy. Wspominamy tamten czas z uśmiechem, wzruszeniem i pobłażliwością, z jaką z reguły myśli się o naszych młodych latach. A były to młode lata tego kraju. Lata, gdy po raz pierwszy staliśmy się częścią wielkiej, europejskiej rodziny, tego pięknego projektu, jakim była, jest i będzie tysiącletnia Unia. Jak dziś widzimy, ponad tysiącletnia.

Chrzest. Słowo, które budzi wiele skojarzeń. Jest oczywiście to skojarzenie religijne, ale dziś, nowe czasy przynoszą nowe wyzwania, wiara oczywiście tak, jestem człowiekiem wiary, lecz bez ciemnoty, zabobonu, nienawiści, jaką reprezentują ci, którym nie podoba się wszystko, co osiągnął ten kraj. Kwestionują nasz sukces, unijną przynależność, dziedzictwo tego Mieszka, powiedzielibyśmy dziś, Mieszka Pierwszego. A chrzest kojarzy się właśnie z czymś pierwszym. Mówi się wręcz „chrzest bojowy”. Choćby na polowaniu, w tych pięknych okolicznościach, pierwszy zastrzelony zwierz, męska przygoda, postrzelony kolega, wódka i bigos, ten słynny polski bigos, zawsze obecny w naszej historii – to jest właśnie chrzest bojowy.

Przemówienia powinny być krótkie, zaś kiełbasy, w tym naszym polskim bigosie, jak najdłuższe. Tu postawię więc tę historyczną kropkę nad I i w ostatnim zdaniu przytoczę wiersz, który napisałem na dzisiejszą, tak ważną dla każdego z nas rocznicę.

„Ja to wiem, wiesz to Ty, chrzest był dobry, PiS jest zły”!


sobota, 18 marca 2017

,,The Revenant"





Polskiego czytelnika, lubującego się w powieściach traperskich, powinno ucieszyć wydanie z 2016 r. książki amerykańskiego pisarza i dyplomaty, Michaela Punke'a, pt. ,,The Revenant", opowiadającej o losach zemsty Hugha Glassa, myśliwego, opuszczonego w godzinie próby przez swych towarzyszy (atak niedźwiedzicy grizzly). Książeczka ta stanowi bodaj ostatnie udane nawiązanie do tradycji beletrystyki tego gatunku, ongiś bardzo popularnego. Kanwą do jej napisania stały się przygody autentycznej postaci Dzikiego Zachodu, Jima Bridgera oraz rzeczywistego Hugha Glassa (zabity w 1833 r. w potyczce z Indianami) – myśliwego, zwiadowcy i przewodnika po Górach Skalistych, jednego z bohaterów wojny z Arikarami. W trakcie tej wojny, w sierpniu 1823 r., zdarzyła się owa słynna walka Glasa z niedźwiedzicą. Mylnie uznano go wtedy za martwego i podstępnie obrabowano. Do rzeczonego epizodu nawiązuje przedstawiana w niniejszym wpisie okładka.

Tłem dla, napędzającego całą fabułę motywu zemsty, jest handel bobrzymi futrami na kapelusze.

Być może któryś z polskich wydawców byłby zainteresowany wydaniem takiej publikacji w naszym języku. Niestety, bardzo w to wątpię. Dziś sprzedaje się co innego...

wtorek, 14 lutego 2017

Nowy serial o Trockim

W Meksyku pod koniec stycznia br. rozpoczęto zdjęcia do serialu poświęconego ostatnim latom życia Trockiego. W założeniu ma się na ów obraz składać osiem odcinków. Jakkolwiek nie znoszę dzisiejszej kinematografii (rosyjska nie stanowi tu żadnego wyjątku), tym razem z zaciekawieniem poczekam na emisję. Obecnie data premiery nie jest jeszcze znana.

Żywię – zapewne naiwną – nadzieję, że nie otrzymamy trockistowsko-hipisowskiego materiału agitacyjnego, tylko w miarę interesujący film.

http://www.kinomania.ru/news/55353/